Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.4.djvu/188

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

już ocalony. Sam nie umiał sobie zdać sprawy, jak długo tak szedł, brnął, ale gdy znów obejrzał się — ognie strażnicze wydawały się jakby punkciki świecące w dali. Po kilkuset krokach znikły zupełnie. Księżyc zeszedł; naokoło była cisza. Wtem szum się ozwał większy i poważniejszy, niż szum trzcin. Skrzetuski omal nie krzyknął z radości: las był z obu stron rzeki.
Wówczas skierował się ku brzegom i wychynął z trzcin. Bór sosnowy zaczynał się tuż za sitowiem i trzcinami. Zapach żywicy doszedł do jego nozdrzy. Gdzieniegdzie w czarnych głębiach świeciły jak srebro paprocie.
Rycerz po raz drugi upadł na kolana i ziemię całował w modlitwie.
Był ocalony.
Potem zagłębił się w ciemność leśną, pytając samego siebie, dokąd ma iść? — gdzie go zaprowadzą te lasy, gdzie jest król i wojsko?
Droga nie była skończona — nie była łatwa ani bezpieczna — ale gdy pomyślał, że wydostał się ze Zbaraża, że przekradł się przez straże, błota, i tabory i pół milionowe blizko zastępy nieprzyjaciół — wtedy wydawało mu się, że wszystkie niebezpieczeństwa przeminęły — że ten bór, to gościniec jasny, który poprowadzi go wprost do królewskiego majestatu.
I szedł ten nędzarz zgłodniały, zziębnięty, mokry, uwalany we własnej krwi, w czerwonej rudzie i czarnem błocie — z radością w sercu, z nadzieją, że wkrótce inaczej, potężniej wróci do Zbaraża.
— Już nie zostaniecie w głodzie i bez nadziei — myślał o druhach w Zbarażu — bo króla sprowadzę!