Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.4.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tylko obrzydzenie — i rycerz ruszył dalej. Rozhowor trzcin trwał ciągle i wzmagał się coraz bardziej. Przez ich kołyszące się kiście, dojrzał Skrzetuski drugą i trzecią placówkę tatarską. Minął je, minął i czwartą. „Już z pół stawu musiałem okrążyć“ — pomyślał — i podniósł się trochę z trzcin, aby rozpoznać, w którem miejscu się znajduje — w tem coś go trąciło w nogi, obejrzał się i ujrzał tuż obok swych kolan twarz ludzką.
— To już drugi — pomyślał.
Tym razem nie przeraził się, bo ten drugi trup leżał na wznak i nie miał w swej bezwładności pozorów życia i ruchu. — Skrzetuski przyśpieszył tylko kroku, by nie dostać zawrotu głowy. Trzciny zaczynały być coraz gęstsze — co z jednej strony dawało bezpieczne ukrycie, z drugiej jednak utrudniało niezmiernie pochód. Upłynęło jeszcze pół godziny, później godzina, on szedł ciągle, ale coraz więcej był strudzony. Woda w niektórych miejscach była tak płytka, że nie dochodziła mu do goleni, gdzieniegdzie za to zapadał niemal po pas. Męczyło go też niezmiernie powolne wyciąganie nóg z błota. Pot zalewał mu czoło, a jednocześnie od czasu do czasu przechodziły po nim dreszcze od stóp do głowy.
— Co to jest? — myślał ze strachem w sercu — czy mnie delirium nie chwyta? Bagienka jakoś niema; nuż nie rozpoznam miejsca wśród trzcin i ominę?
Było to straszne niebezpieczeństwo, bo w ten sposób mógłby krążyć całą noc naokoło stawu i zrana znaleźć się w tem samem miejscu, z którego wyszedł, lub wpaść na innem w ręce kozackie.
— Złą drogę obrałem — myślał, upadając w duchu — przez stawy nie można, wrócę się jutro i pójdę, jak pan Longinus — do jutra mógłbym odpocząć.