Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.4.djvu/168

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Trzej przyjaciele wracali z miasta na majdan, z którego ustawicznie dochodził odgłos strzałów. Szli w milczeniu, gdyż żaden z nich nie chciał pierwszego słowa przemówić — lecz inne gromadki rycerstwa gwarzyły między sobą o nieboszczyku, sławiąc go zgodnie.
— Pogrzeb miał tak foremny — mówił jakiś oficer, przechodząc obok Skrzetuskiego — że i panu pisarzowi Sierakowskiemu lepszego nie sprawili.
— Bo też nań zasłużył — odpowiedział drugi oficer. — Ktoby to inny podjął się przedrzeć do króla?
— A ja słyszałem — dodał trzeci — że między wiśniowiecczykami było kilku ochotników, ale po tak strasznym przykładzie pewnie już wszystkich ochota odeszła.
— Bo też to i niepodobna. Wąż się nie prześliznie.
— Jako żywo, czysteby to było szaleństwo!
Oficerowie przeszli. Nastała znów chwila milczenia.
Nagle Wołodyjowski rzekł:
— Słyszałeś, Janie?
— Słyszałem — odpowiedział Skrzetuski. — Moja dziś kolej.
— Janie! — rzekł poważnie Wołodyjowski — znasz mnie od dawna i wiesz, że się przed hazardem nierad cofam, ale co innego hazard, a co innego proste samobójstwo.
— I tyż to mówisz, Michale?
— Ja, bom ci przyjaciel.
— I jam ci przyjaciel — dajże mnie kawalerski parol, że nie pójdziesz trzeci, jeżeli ja zginę.
— O! nie może być! — zakrzyknął Wołodyjowski.
— A widzisz, Michale! Jakże to możesz odemnie