Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.4.djvu/151

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

już wszyscy i tylko gdzieniegdzie może pito, lub gotowano strawę na jutro.
— Bogu dzięki, że po szturmie i wycieczce idę — rzekł do siebie pan Longinus. — Znużeni muszą być śmiertelnie.
Zaledwie to pomyślał, gdy z dala usłyszał znów tupot koński — jechała druga straż.
Ale grunt w tem miejscu więcej był popękany, więc i schronić się było łatwiej. Straż przeszła tak blizko, że omal nie najechała na pana Longina. Szczęściem, konie przywykłe przechodzić koło leżących ciał nie zestraszyły się. Pan Longinus poszedł dalej.
Na przestrzeni tysiąca kroków trafił na dwa jeszcze patrole. Widocznem było, że cały krąg objęty taborem strzeżony był, jak źrenica oka. Pan Longinus cieszył się tylko w duchu, że nie napotyka pieszych placówek, które stawiano zwykle przed taborami, aby podawały wiadomości konnym strażom.
Ale radość jego niedługo trwała. Zaledwie uszedł znowu staję drogi, gdy jakaś czarna postać zamajaczyła przed nim niedalej, jak na dziesięć kroków. Pan Longinus, jakkolwiek nieustraszony, poczuł jakby lekki dreszcz w krzyżach. Cofać się i obchodzić było zapóźno. Postać poruszyła się, widocznie go spostrzegła.
Nastąpiła chwila wahania się, krótka jak mgnienie oka. Nagle ozwał się przyciszony głos:
— Wasil, to ty?
— Ja, rzekł cicho pan Longinus.
— A gorzałkę masz?
— Mam.
— Dawaj.
Pan Longinus zbliżył się.