Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.4.djvu/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Podbipięta przyjął sygnet i pokłonił się księciu — ten zaś wziął go obu rękoma za skronie i trzymał czas jakiś, a potem ucałował po kilkakroć w głowę i rzekł wzruszonym głosem:
— Tak mi blizki jesteś serca, jak brat... Niech cię prowadzi i przeprowadzi Bóg zastępów i nasza Królowa Anielska, żołnierzu Boży. Amen!
— Amen! — powtórzyli starosta krasnostawski, pan Przyjemski i kasztelan bełzki.
Książę miał łzy w oczach — bo to był prawdziwy ojciec dla rycerstwa — inni płakali, a ciałem pana Podbipięty wstrząsał dreszcz zapału — i płomień chodził mu po kościach i radowała się do głębi ta dusza czysta, pokorna, a bohaterska, nadzieją blizkiej ofiary.
— Historya o waszmości pisać będzie! — wykrzyknął kasztelan bełzki.
— Non nobis, non nobis sed nomini Tuo, Domine, da gloriam — rzekł książę.
Rycerze wyszli z namiotu.
— Tfu, coś mnie za grzdykę ułapiło i trzyma, a w gębie tak mi gorzko, jak po piołunie — mówił Zagłoba. — A tamci ciągle strzelają — żeby was pioruny wystrzelały! — rzekł, ukazując na dymiące szańce kozackie. — Oj, ciężko żyć na świecie. Panie Longinie, czy to już koniecznie waćpan wyjdziesz?... Niechże cię anieli ustrzegą... Żeby to zaraza to chamstwo wydusiła!
— Muszę waszmościów pożegnać — rzekł pan Longinus.
— Jakto? gdzie idziesz? — pytał Zagłoba.
— Do księdza Muchowieckiego, do spowiedzi, braciszku. Trzeba grzeszną duszę oczyścić.
To rzekłszy, pan Longinus poszedł śpiesznie ku