Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.4.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Więc waść nie idziesz? — pytał książę.
— Powiedziałem, że iść nie chcę, ale nie powiedziałem, że nie idę. Kiedy mnie raz Bóg pokarał ich kompanią, to już do śmierci muszę w niej wytrwać. Jeżeli nam będzie ciasno, szabla Zagłoby przyda się jeszcze, nie wiem tylko, na coby się przydała śmierć nas czterech i ufam, że wasza książęca mość zechce ją od nas odwrócić, nie dając pozwolenia na szalone przedsięwzięcie.
— Dobry z waści kompan — odpowiedział książę — i zacnie to z twojej strony, że przyjaciół opuszczać nie chcesz, aleś się w swojej ufności we mnie pomylił, bo ja ofiarę waszą przyjmuję.
— Zdechł pies! — mruknął Zagłoba i ręce opadły mu zupełnie.
W tej chwili kasztelan bełzki, Firlej, wszedł do namiotu.
— Mości książę — rzekł — ludzie moi złapali kozaka, któren powiada, że na dzisiejszą noc szturm się gotuje.
— Miałem i ja już wiadomość — odpowiedział książę. — Wszystko w pogotowiu — niech tylko z sypaniem tych nowych wałów śpieszą.
— Już prawie skończone.
— To dobrze! — rzekł książę — do wieczora się przeniesiemy.
Poczem zwrócił się do czterech rycerzy:
— Po szturmie, jeżeli noc będzie ciemna najlepsza pora do wyjścia.
— Jakto? — rzekł kasztelan bełzki — mości książę, gotujesz wycieczkę?
— Wycieczka swoją drogą pójdzie — rzekł książę —