Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.4.djvu/113

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

cianej imienia Leszczyńskich słabnie, przyjechał przed żołnierzy i spytał:
— A czemu to nie strzelacie?
— Prochy nam wyszły — posłaliśmy na zamek po nowe.
— Tam macie bliżej! — rzekł książę, ukazując na szańce nieprzyjaciela.
Zaledwie skończył, gdy cała chorągiew skoczyła z wałów, rzuciła się biegiem ku nieprzyjacielowi i wpadła jak orkan, na szańce. Wybito kozaków ośnikami, drągami, kolbami muszkietów, zagwożdżono cztery działa i po upływie pół godziny, żołnierze zdziesiątkowani, ale zwycięzcy, wrócili ze znacznym zapasem prochu w beczułkach i rogach myśliwskich.
Dzień upływał za dniem. Aprosze kozackie coraz ciaśniejszym pierścieniem obejmowały okop i wpierały się weń, jak kliny w drzewo. Strzelano już z tak blizka, że nie licząc szturmów, dziesięciu ludzi z pod każdej chorągwi padało dziennie; księża nie mogli dochodzić z Sakramentami. Oblężeni zasłaniali się wozami, namiotami, skórami, rozwieszoną odzieżą; w nocy chowano zabitych, gdzie który legł, ale żywi bili się tem zacięciej na mogiłach wczorajszych towarzyszów. Chmielnicki szafował krwią swych ludzi bez miary, ale każdy szturm, nowe tylko, coraz większe przynosił mu w zysku straty. Sam on był zdumiony oporem; liczył jeno na to, że czas zwątli serca i siły oblężonych — jakoż czas płynął, ile oni coraz większą okazywali pogardę śmierci.
Wodzowie dawali przykład żołnierzom. Książę Jeremi sypiał na gołej ziemi u wału; pił gorzałkę i jadł wędzone końskie mięso, cierpiąc trudy i zmiany pogody, „nad pański swój stan“. Chorąży koronny Koniecpolski