Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.4.djvu/099

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Myślę, że dziś wieczorem, albo jeszcze i przed wieczorem, znowu do szturmu ruszą.
— A ja powiadam, że do jutra zostawią nas w pokoju.
Ledwie pan Zagłoba skończył mówić, gdy na szańcach wykwitły długie białe dymy i kule z szumem przeleciały nad okopem.
— Masz waść! — rzekł Zaćwilichowski.
— Ba! sztuki wojennej nie znają! — odparł Zagłoba.
Stary Zaćwilichowski miał jednak słuszność. Chmielnicki rozpoczął regularne oblężenie, poprzecinał wszystkie drogi, wyjścia, odjął paszę, sypał aprosze i szańce, podkopywał się wężownicami pod obóz, ale szturmów nie poniechał. Postanowił on nie dać spokoju oblężonym, nużyć ich, straszyć, trzymać w ustawicznej bezsenności i nękać dopóty, dopóki broń nie wypadnie z ich rąk zesztywniałych. Więc wieczorem znowu uderzył na kwatery Wiśniowieckiego, z nielepszym jak poprzedniego dnia skutkiem, tembardziej, że i mołojcy nie szli już z taką ochotą. Następnego dnia ogień nie ustawał ani na chwilę. Wężownice tak już były blizkie, że i ręczna strzelba donosiła do wałów; przykrywki ziemne dymiły, jak małe wulkany, od rana do wieczora. Nie była to walna bitwa, ale nieustająca strzelanina. Oblężeni wypadali niekiedy z wałów, a wówczas przychodziło do szabel, cepów, kos i włóczni. Ale zaledwie wybito jednych mołojców, natychmiast przykrywki napełniały się nowym ludem. Żołnierz przez cały dzień nie miał ani chwili odpoczynku, a gdy nadszedł upragniony zachód słońca, rozpoczął się nowy szturm generalny — o wycieczce nie było co i myśleć.