Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.4.djvu/052

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

dzoziemskie oświadczyły, że przez kwartał darmo będą służyły. Coraz większy tłok czynił się naokół księcia, tak że kroku już postąpić nie mógł — siedział więc na swym białym dzianecie, otoczony żołnierstwem, jak pasterz między owcami, a okrzykom i wiwatom nie było końca. Wieczór się zrobił cichy, pogodny. Na ciemnem niebie zabłysło tysiące gwiazd i wnet pojawiły się pomyślne wróżby. Właśnie gdy pan Lanckoroński zbliżył się do księcia z buławą w ręku, by mu ją oddać, jedna z gwiazd, oderwawszy się od sklepienia i ciągnąc za sobą strugę świetlaną, spadła z hukiem w stronie Konstantynowa, skąd miał nadciągnąć Chmielnicki, i zgasła. „To Chmielnickiego gwiazda! — krzyknęli żołnierze. — Cud! cud! znak widomy!“ „Vivat Jeremi victor!“ powtórzyło tysiące głosów, a wtem kasztelan kamieniecki zbliżył się i dał znak ręką, że chce mówić. Uciszyło się zaraz nieco, on zaś rzekł:
— Król mnie dał buławę, ale ja ją w twoje, godniejsze ręce, zwycięzco, oddaję i pierwszy twoich rozkazów chcę słuchać.
— I my z nim! — powtórzyli dwaj inni regimentarze.
Trzy buławy wyciągnęły się ku księciu, ale on rękę cofnął i odrzekł:
— Nie ja waszmościom dawałem buławy, więc ich nie będę odbierał.
— Bądź więc nad trzema czwartą! — rzekł Firlej.
— Vivat Wiśniowiecki! Vivat regimentarze! — krzyknęło rycerstwo. — Żyć i umierać razem chcemy!
W tej chwili dzianet książęcy podniósł łeb, wstrząsnął farbowaną purpurowo grzywą i zarżał potężnie, aż