Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.4.djvu/037

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i zmieszane okrzyki, poczęły dolatywać z gościńca i budzić uśpione głębie.
Tatarzy przestali krzesać i stanęli jak wryci — ręka Wołodyjowskiego wpiła się w ramię Zagłoby.
Krzyki zwiększały się i nagle buchnęły czerwone światła, a wraz z niemi rozległa się salwa muszkietów — jedna, druga, trzecia — za nią okrzyki: Ałła! — szczęk szabel, kwik koni — tętent i wrzaski pomieszane. Na gościńcu wrzała bitwa.
— Nasi! nasi! — krzyknął Wołodyjowski.
— Bij! morduj! bij! siecz! rżnij — ryczał pan Zagłoba.
Sekunda jeszcze: koło wykrotu przebiegło w największym popłochu kilkudziesięciu Tatarów, którzy zmykali teraz, co duchu, ku swoim. Pan Wołodyjowski nie wytrzymał, skoczył za nimi — i jechał na ich karkach wśród gęstwy i ciemności.
Zagłoba pozostał sam na dnie jamy.
Po chwili próbował wyleźć, ale nie mógł. Bolały go wszystkie kości i zaledwie zdołał na nogach się utrzymać.
— Ha łajdaki! — rzekł, oglądając się na wszystkie strony — Uciekliście! Szkoda, że tu który nie został. Miałbym kompanią w tej jamie i pokazałbym mu, gdzie pieprz rośnie. O poganie! Narżną was tam teraz, jak bydła! Dla Boga! Hałas tam teraz coraz większy! Chciałbym, żeby to był sam książę Jeremi, bo tenby dopiero was przygrzał. Hałłakujcie, hałłakujcie! Będą później wilcy nad waszem ścierwem hałłakowali. Ale też ten pan Michał, żeby mnie tu samego zostawić. Ba, nic dziwnego! Łakomy, bo młody. Po tej ostatniej przeprawie, już i do piekłabym z nim poszedł, bo to nie taki przyjaciel, co