Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.4.djvu/027

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— To już szyję takiemu komendantowi uciąć. Rzędzian! hej, Rzędzian!
— A czego jegomość chce? — pytał pachołek, wstrzymując konia.
— Komuś ty Bohuna wydał?
— Panu Regowskiemu.
— A któż to ten pan Regowski?
— To wielki kawaler, porucznik pancerny z pod chorągwi króla jegomości.
— Bodajże cię! — rzekł, trzasnąwszy w palce, Wołodyjowski — to już nie wiem! Nie pamiętaszno waćpan, co nam pan Longinus opowiadał o nieprzyjaźni pana Skrzetuskiego z Regowskim? To przecie pana Łaszcza, strażnika, krewniak i za jego konfuzyą ma do Skrzetuskiego odium.
— Rozumiem, rozumiem! — zakrzyknął pan Zagłoba. — On to musiał Bohuna na złość puścić. Ale to kryminał taka sprawa i gardłem pachnie. Pierwszy będę delatorem!
— Daj go Boże spotkać — mruknął pan Michał — a pewnie do trybunałów nie pójdziemy.
Rzędzian nie wiedział dotąd o co idzie, bo po odpowiedzi danej Zagłobie, znów wysunął się naprzód do kniaziówny.
Jechali teraz wolno. Księżyc zeszedł, mgły, które z wieczora unosiły się nad ziemią, opadły — i noc zrobiła się widna. Wołodyjowski pogrążył się w zamyśleniu. Zagłoba przeżuwał jeszcze czas jakiś resztki przerażenia, nakoniec rzekł:
— Dałżeby Bohun teraz i Rzędzianowi, gdyby go w ręce dostał.
— Powiedz mu waćpan nowinę, niech się strachu