Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.3.djvu/234

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

chodzi, bo ta nikogo nie minie, ale oni cię mogą na galery tureckie zaprzedać.
— Zali myślisz, panie łowczy, że mi będzie gorzej niż jest?
— Widzę, żeś desperat, w miłosierdzie Boże nie ufasz.
— Mylisz się, panie łowczy! Mówię, że mi źle na świecie, bo tak jest, ale z wolą Bożą dawno się pogodziłem. Nie proszę, nie jęczę, nie przeklinam, łbem o ścianę nie tłukę, chcę jeno spełnić co do mnie należy póki mi sił i życia staje.
— Ale cię boleść jako trucizna trawi.
— Bóg dał poto boleść, by trawiła, a lek ześle, kiedy sam zechce.
— Nie mam co rzec na takowy argument — rzekł łowczy. — W Bogu jedyny ratunek, w Bogu nadzieja, dla nas i dla całej Rzeczypospolitej. Pojechał król do Częstochowy, może też u Najświętszej Panny co wskóra — inaczej zginiemy wszyscy.
Nastała cisza, z za okien tylko dochodziło przeciągłe „werdo” dragońskie.
— Tak, tak — mówił po chwili łowczy. — Wszyscy my więcej do umarłych, niż do żywych należymy. Zapomnieli już ludzie śmiać się w tej Rzeczypospolitej, jeno jęczą, jako ten wicher w kominie. Wierzyłem i ja, że nastaną lepsze czasy, pókim tu wraz z innymi nie przyjechał, ale widzę teraz, że płonna to była nadzieja. Ruina, wojna, głód, mordy i nic więcej — nic więcej!
Skrzetuski milczał; płomień ogniska palącego się w kominie oświecał twarz jego wychudłą i surową.
Wreszcie podniósł głowę i rzekł poważnym głosem: