Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.3.djvu/196

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Pewnie, że razem pojedziemy. Ale teraz niema sposobu dostać się do Zamościa.
— To już wszystko jedno, byle nam Bóg później poszczęścił.
Zagłoba wychylił szklanicę.
— Poszczęści, poszczęści! — rzekł. — Wiesz, panie Michale, co ci powiem?
— Co takiego?
— Bohun zabit!
Wołodyjowski spojrzał ze zdziwieniem:
— Ba, któż wie lepiej odemnie?
— Żeby ci się ręce święciły, panie Michale! Ty wiesz i ja wiem: patrzyłem, jakeście się bili, patrzę na waćpana teraz — i przecie muszę sobie ciągle powtarzać, bo mi się czasem zdaje, że to tylko sen takowy miałem. Co za troska ubyła, co za węzeł twoja szabla przecięła! Niechże cię kule biją! bo dalibóg, że i wypowiedzieć to się nie da. Nie, nie mogę wytrzymać! pójdź, niech cię jeszcze raz uściskam, panie Michale! Zali uwierzysz, że gdym cię poznał, pomyślałem sobie: at! chłystek! — a tu piękny chłystek, co Bohuna tak pochlastał. Niema już Bohuna, ni śladu, ni popiołu, zabit na śmierć, na wieki wieków amen!
Tu Zagłoba począł ściskać i całować Wołodyjowskiego, a pan Michał rozczulił się, jakby właśnie Bohuna żałował — w końcu jednak uwolnił się z objęć pana Zagłoby i rzekł:
— Nie byliśmy przy jego śmierci, a twarda to sztuka — nuż wyżyje?
— Na Boga, co waćpan mówisz! — rzekł Zagłoba. — Gotowem jutro jechać do Lipkowa i najpiękniejszy pogrzeb mu sprawić, byle tylko umarł.