Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.3.djvu/179

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czyste, ciągnące się nieco opodal prawego brzegu rzeczki. Zapaśnicy i ich świadkowie szli właśnie ku owym wydmom.
— Tam się zatrzymamy — rzekł Zagłoba.
— Zgoda — odpowiedzieli wszyscy.
Zagłoba coraz był niespokojniejszy, nakoniec zbliżył się do Wołodyjowskiego i szepnął:
— Panie Michale...
— A co?
— Na miłość Boską, panie Michale, starajże się! W twojem teraz ręku los Skrzetuskiego, wolność kniaziówny, twoje własne życie i moje, bo broń Boże na ciebie przygody, ja sobie z tym zbójem nie dam rady.
— To czemuś go waść wyzywał?
— Słowo się rzekło. Ufałem w ciebie, panie Michale, ale ja już stary, oddech mam krótki, zatyka mnie, a ten gładysz może skakać jak cyga. Cięty to ogar, panie Michale.
— Postaram się — rzekł mały rycerz.
— Boże ci dopomóż. Nie trać ducha!
— Zaś tam!
W tej chwili zbliżył się ku nim jeden z panów Sielickich.
— Cięta jakaś sztuka ten wasz kozak — szepnął — Tak sobie z nami poczyna, jak równy, jeśli nie jak lepszy. Hu! co za fantazya! musiała się jego matka na jakiego szlachcica zapatrzeć.
— E! — rzekł Zagłoba — prędzej się jaki szlachcic na jego matkę zapatrzył.
— I mnie się tak widzi — rzekł Wołodyjowski.
— Stawajmy! — zawołał nagle Bohun.
— Stawajmy, stawajmy!