Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.3.djvu/167

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie wiem, ale musi być z daleka, bo konie miał zniszczone; ludzie mówili, że z za Wisły.
— Czemu on tedy aż tu w Lipkowie stanął?
— Kto jego wie?
— Pójdę, zobaczę — powtórzył Zagłoba — może kto znajomy.
I zbliżywszy się do zamkniętych drzwi alkierza, zapukał w nie rękojeścią i ozwał się:
— Mości panie, można wejść?
— A kto tam? — ozwał się głos ze środka.
— Swój — rzekł Zagłoba, uchylając drzwi. — Z przeproszeniem waszmości, może nie w porę? — dodał, wsadzając głowę do alkierza.
Nagle cofnął się, drzwiami trzasnął, jakoby śmierć zobaczył. Na twarzy jego malował się przestrach w połączeniu z największem zdumieniem, usta otworzył i spoglądał obłąkanemi oczyma na Wołodyjowskiego i Kuszla.
— Co waćpanu jest? — pytał Wołodyjowski.
— Na rany Chrystusa! cicho! — rzekł Zagłoba — tam! Bohun!
— Kto? co się waści stało?
— Tam... Bohun!
Obaj oficerowie podnieśli się na równe nogi.
— Czy waść rozum stracił? Miarkuj się: kto?
— Bohun! Bohun!
— Nie może być?
— Jakom żyw! jak tu przed wami stoję, klnę się na Boga i wszystkich świętych.
— Czegożeś się waść tak stropił? — rzekł Wołodyjowski. — Jeśli on tam jest, to Bóg podał go w nasze ręce. Uspokój się waść. Jestżeś pewny, że to on?