Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.3.djvu/115

    Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
    Ta strona została uwierzytelniona.

    żęcych mieli się wrócić do Zbaraża i tam czekać dalszych rozkazów. Szli więc na Kuźmin, w bok od Felsztyna ku Wołoczyskom, skąd na Chlebanówkę wiódł stary gościniec do Zbaraża. Drogę mieli przykrą, bo padały deszcze, ale spokojną i tylko pan Longinus, idący w sto koni naprzód, rozgromił kilka kup swawolnych, które się na tyłach wojsk regimentarskich zebrały. Dopiero w Wołoczyskach zatrzymali się znów na nocny wypoczynek.
    Ale zaledwie zasnęli snem smacznym po długiej drodze, zbudził ich alarm — i straże dały znać, że jakiś konny oddział się zbliża. Wnet jednak przyszła wieść, że to Wierszułłowa tatarska chorągiew, zatem swoi. Zagłoba, pan Longinus i mały Wołodyjowski natychmiast zebrali się w izbie Skrzetuskiego, a w ślad za nimi wpadł jak wicher oficer z pod lekkiego znaku, zziajany, cały pokryty błotem, na którego spojrzawszy Skrzetuski, wykrzyknął:
    — Wierszułł!
    — Jam... jest! — mówił przybyły, nie mogąc oddechu złapać.
    — Od księcia?
    — Tak!... O tchu! tchu!
    — Jakie wieści. Już po Chmielnickim?
    — Już... po... Rzeczypospolitej!
    — Na rany Chrystusa, co waść gadasz? Klęska?
    — Klęska, hańba, sromota!... bez bitwy... Popłoch!... O! o!
    — Uszom się nie chce wierzyć. Mówże, mów, na Boga żywego!... Regimentarze?...
    — Uciekli.
    — Gdzie nasz książę?