Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.3.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Patrz — powtórzył.
Pan Wołodyjowski nie widział przez chwilę nic, bo wszedł ze światła, ale gdy już oczy jego oswoiły się nieco z ciemnością, dojrzał ciała leżące nieruchomie na gnoju.
— A tych ludzi kto narżnął? — pytał zdziwiony.
— Ja! — rzekł Zagłoba — pytałeś waść, com uczynił? — więc masz!
— No! — rzekł młody oficer, kręcąc głową. — A jakimże to sposobem?
— Tam się broniłem na górze, a oni szturmowali mnie z dołu i przez dach. Nie wiem, jak długo to było, bo w bitwie człowiek czasu nie liczy. Bohun to był, Bohun ze srogą potęgą i z wyborem ludzi. Popamięta on waćpana, popamięta i mnie! Innym czasem ci opowiem, jako w niewolę popadłem, com wytrzymał i jakom Bohuna splantował, bom i na języki się z nim próbował. Alem dziś tak fatigatus, że ledwie na nogach się trzymam.
— No — powtórzył pan Wołodyjowski — niema co mówić, mężnie waść stawałeś; jeno to powiem, żeś lepszy rębacz, niż wódz.
— Panie Michale — rzecze szlachcic — nie pora rozprawiać. Lepiej Bogu dziękujmy, że nam obydwom tak wielką dziś spuścił wiktoryą, o której pamięć nieprędko między ludźmi zaginie.
Pan Wołodyjowski spojrzał zdumiony na Zagłobę. Jakoś dotąd wydawało mu się, że to on sam odniósł ową wiktoryę, którą pan Zagłoba widocznie chciał się z nim podzielić.
Ale popatrzył tylko na szlachcica, pokręcił głową i rzekł: