Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.3.djvu/057

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nie może to być, aby on jej zaniechał — rzekł — choć prawda, że pierwszym razem, gdy mu ją z Rozłogów ów dyabeł porwał, desperował tak, iżeśmy się o jego mentem obawiali, a teraz daleko więcej okazał upamiętania. Ale jeśli mu Bóg spokój w duszę wlał l siły dodał, to i lepiej. Jako szczerzy przyjaciele powinniśmy się z tego cieszyć.
To rzekłszy, Wołodyjowski konia spiął i posunął się naprzód ku Skrzetuskiemu, a zaś Zagłoba jechał czas jakiś w milczeniu, wedle pana Podbipięty.
— Czy wasze nie tego mniemania, co i ja, że gdyby nie amory, siła złego nie stałaby się na świecie?
— Co komu Pan Bóg przeznaczył, to go i tak nie minie — odparł Litwin.
— A waćpan to nigdy g’rzeczy nie odpowiesz. To inna sprawa, a to inna. Przez cóż Troja zburzona? hę? Albo to i ta wojna nie o ryżą kosę? Zachciało się Chmielowi Czaplińskiej, czy też Czaplińskiemu Chmielnickiej, a my dla ich żądz grzesznych karki kręcimy.
— Bo to niepoczciwe amory, ale są i zacne, od których chwała Boża się przymnaża.
— Teraześ waćpan lepiej utrafił. A prędkoż sam w onej winnicy pracować poczniesz? Słyszałem, żeć szarfą na wojnę przewiązano.
— Braciaszku!... Braciaszku!...
— Ale trzy głowy na zawadzie stają, co?
— Ach! tak ono i jest!
— To ci powiem: machnij dobrze i utnij od razu Chmielnickiemu, chanowi i Bohunowi.
— Żeby się to tylko chcieli ustawić! — odrzekł rozrzewnionym głosem pan Longin, wznosząc ku niebu oczy.