Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.3.djvu/045

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Wychodzę na noc podjazdem.
— Daleko?
— Aż pod Jarmolińce, jeśli będzie wolna droga.
Wołodyjowski spojrzał na Zagłobę i zrozumieli się od razu.
— To ku Barowi? — mruknął Zagłoba.
— Pójdziemy z tobą.
— Musisz iść po permissyę i spytać, jeśli książę innej ci roboty nie przeznaczył.
— To chodźmy razem. Mam też i o coś innego spytać.
— I my z wami — rzekł Zagłoba.
Wstali i poszli. Kwatera książęca była dość daleko, na drugim końcu obozu. W przedniej izbie zastali też pełno oficerów z pod różnych chorągwi, bo wojska zewsząd nadciągały do Czołhańskiego kamienia, wszyscy zaś biegli służby swoje księciu polecić. Pan Wołodyjowski musiał dość długo czekać, nim wraz z panem Podbipiętą przed obliczem pańskiem stanąć mogli, ale zato książę od razu pozwolił i samym jechać i dragonów rusinów kilku wysłać, którzyby, zmyśliwszy ucieczkę z obozu, poszli do Bohunowych kozaków i tam się o kniaziównę wypytywali. Do Wołodyjowskiego zaś rzekł:
— Sam ja funkcye różne Skrzetuskiemu wynajduję, bo widzę, że się boleść w nim zamknęła i że go stoczy, a szkoda mi go niewypowiedziana. Nicże on wam o niej nie mówił?
— Mało co. W pierwszej chwili zerwał się, żeby między kozaków na oślep iść, ale przypomniał sobie, że to teraz chorągwie nemine excepto stoją i żeśmy na ojczyzny ordynansie, którą przed wszystkiem ratować