Przejdź do zawartości

Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.3.djvu/039

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Desperacya! — rzecze Wołodyjowsk!.
— Och, desperacya! — powtórzył pan Longinus.
Zagłoba począł szarpać wąs i brodę, nakoniec wybuchnął:
— A żeby ich parchy zjadły, cały ten ród arcypieski! żeby z ich bebechów poganie cięciwy pokręcili! Bóg stworzył wszystkie nacye, ale ich dyabeł, takich synów, sodomitów! Bodaj im wszystkie ich maciory zjałowiały!
— Nie znałem ja tej słodkiej panny — mówił smutnie pan Wołodyjowski — ale wolałbym, żeby mnie samego nieszczęście pościgło.
— Raz ja ją w życiu widziałem, ale gdy ją wspomnę, z żalu żyć hadko! — rzekł pan Longinus.
— To wam — wołał pan Zagłoba — a cóż mnie, którym ją ojcowskim afektem umiłował i z toni takiej wyprowadził — cóż mnie?
— A cóż panu Skrzetuskiemu? — pytał Wołodyjowski.
I tak desperowali rycerze, a następnie pogrążyli się w milczeniu.
Pierwszy ocknął się pan Zagłoba.
— Zali już niema rady? — spytał.
— Jeśli rady niema, to obowiązek jest pomścić — odpowiedział Wołodyjowski.
— Oby Bóg dał prędzej walną bitwę! — westchnął pan Longinus. — Mówią o Tatarach, że już się przeprawili i w polach koszem zapadli.
Na to pan Zagłoba:
— Nie może być, abyśmy ją niebogę tak zostawili, niczego dla jej ratunku nie przedsiębiorąc. Dość ja już się po świecie starych kości natłukłem, lepiejby