Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.2.djvu/259

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A kto tam stoi?
— Wierszuł! — zawołał pan Skrzetuski, poznając po głosie. — Z podjazdu?
— Tak jest. A teraz od księcia.
— Co tam słychać?
— Bitwa jutro. Nieprzyjaciel groblę poszerza, mosty na Styrze i na Słuczy stawi, chcąc się do nas dostać koniecznie.
— A cóż książę na to?
— Książę powiedział: dobrze!
— I nic więcej?
— Nic. Nie kazał przeszkadzać, a tam siekiery aż huczą! Do rana będą pracować.
— Języka dostałeś?
— Porwałem siedmiu. Wszyscy zeznają, iż o Chmielnickim słyszeli, że idzie, ale podobno jeszcze daleko. Co za noc!
— Widno jak w dzień. A jak ci tam po upadku?
— Kości bolą. Idę podziękować naszemu Herkulesowi, a potem spać, bom strudzon. Żeby choć ze dwie godzin przedrzemać!
— Dobranoc!
— Dobranoc!
— Pójdź i waszmość – rzekł pan Skrzetuski do Zagłoby – bo późno, a jutro praca.
— A pojutrze podróż – przypomniał pan Zagłoba.
Poszli i odmówiwszy pacierze, pokładli się koło ognia. Wkrótce też ogniska poczęły gasnąć jedne po drugich. Obóz obwijała ciemność — i tylko księżyc rzucał nań srebrne blaski, którymi rozświecał coraz to nowe grupy śpiących. Ciszę przerywało tylko ogólne, potężne chrapanie i nawoływania strażników, czuwających za obozem.