Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.2.djvu/233

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

mowali. A ja do pani z oracyą. Takem ją rozczulił, że zaraz jej upusty w oczach się otworzyły. Wzięła kniaziównę do karety i ruszyliśmy do Baru. Ale myślicie waćpaństwo, że na tem koniec? Gdzie tam...
Nagle pan Sleszyński przerwał opowiadanie:
— Patrzcieno waszmościowie — rzekł — czy to tam świt, czy co?
— O! nie może być! — odparł pan Skrzetuski. — Za wczesna pora.
— To w stronie Konstantynowa!
— Tak jest. Ano widzicie: coraz jaśniej!
— Jako żywo, to łuna!
Na te słowa twarze spoważniały, wszyscy zapomnieli o opowiadaniu, zerwali się na równe nogi.
— Łuna! łuna! — powtórzyło kilka głosów.
— To Krzywonos nadszedł z pod Połonnego.
— Krzywonos z całą potęgą.
— Przednie straże musiały podpalić miasto, lub wsie poblizkie.
A wtem zabrzmiały ciche trąbki alarmowe; jednocześnie stary Zaćwilichowski pojawił się nagle między rycerstwem.
— Mości panowie! — rzekł — przyszły podjazdy z wieściami. Nieprzyjaciel w oczach! zaraz ruszamy! Do chorągwi! do chorągwi!...
Oficerowie ruszyli co prędzej do swoich pułków. Czeladź potłumiła ogniska i po chwili ciemność zapanowała w obozie. Tylko w dali, od strony Konstantynowa, niebo czerwieniło się coraz szerzej, coraz silniej, przy którym blasku bladły i gasły stopniowo gwiazdy. I znów zabrzmiały ciche trąbki. Grano wsiadanego przez munsztuk. Niewyraźne masy ludzi i koni poczęły się poru-