Strona:Henryk Sienkiewicz-Ogniem i mieczem (1901) t.1.djvu/077

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

czeka apostołów i byle kto do domu przyjechał, zaraz wychodzi pytać, czy nie apostołowie...
Tymczasem Helena śpiewała dalej:

Wskaż-że mi drogę, o Panie nad Pany,
Bom jako pątnik na pustyń bezdrożu,
Lub jak wśród fali na niezmiernem morzu
Korab zbłąkany.

Słodki głos jej brzmiał coraz silniej i z tą lutnią w ręku, z oczyma wzniesionemi do góry była tak cudna, że namiestnik oczu nie mógł od niej oderwać. Zapatrzył się w nią, utonął w niej — o świecie zapomniał.
Z zachwytu rozbudziły go dopiero słowa starej kniahini:
— Dosyć tego! Już on się teraz nieprędko rozbudzi A tymczasem proszę ichmościów na wieczerzę.
— Prosimy na chleb i sól! — ozwali się za matką młodzi Bułyhowie.
Pan Rozwan, jako kawaler wielkich manier, podał ramię kniahini, co widząc, pan Skrzetuski sunął zaraz do kniaziówny Heleny. Serce zmiękło w nim jak wosk, gdy czuł jej rękę na swojej, z oczu aż skry poszły — i rzekł:
— Snać już chyba i anieli w niebie cudniej nie śpiewają od waćpanny.
— Grzeszysz, rycerzu, przyrównywając moje śpiewanie do anielskiego — odpowiedziała Helena.
— Nie wiem czy grzeszę, ale to pewno, że chętnie dałbym sobie oczy wykapać, byle twego śpiewania do śmierci słuchać. Ale cóż mówię! Ślepym będąc, nie mógłbym ciebie widzieć, co również byłoby męką nieznośną.