Strona:Henryk Sienkiewicz-Nowele tom VII.djvu/75

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przed południem i ów powiew ustał. Upał stawał się większy; przygrzane słońcem cząbry skał i krzaki nardu poczęły ronić woń mocną i upajającą. Nad kępkami anemonów kołysały się jasne motyle. Ze szpar skalnych małe jaszczurki, które już przywykły do tej lektyki i do tych ludzi, wysuwały się, jak zwykle, jedna za drugą, ufne i zarazem na każdy ruch ostrożne. Świat cały koił się w świetlistej ciszy, w cieple, w pogodnej słodyczy i w błękitnem uśpieniu.
Tymon i Cinna zdawali się również zatapiać w tym słonecznym spokoju. Chora przymknęła oczy, jakby ją ogarniał lekki sen — i milczenia nie przerywało nic, prócz westchnień, które kiedy niekiedy podnosiły jej pierś.
A tymczasem Cinna zauważył, że cień jego stracił wydłużony kształt i leży mu tuż pod nogami.
Było południe.
Nagle Antea otworzyła oczy i ozwała się jakimś dziwnym głosem:
— Cinno, daj mi rękę.
On zerwał się, i wszystka krew ścięła mu się lodem w sercu: oto przychodziła godzina strasznych widzeń.
A jej oczy otwierały się coraz szerzej. — Czy widzisz — mówiła — jak tam światło zbiera się i związuje w powietrzu, jak drga, błyszczy i zbliża się ku mnie?
— Anteo! nie patrz tam! — krzyknął Cinna.
Lecz o dziwo! na jej obliczu nie było przerażenia. Rozchyliły się usta, oczy patrzały coraz szerzej — i jakaś niezmierna radość poczęła rozjaśniać jej twarz.