Strona:Henryk Sienkiewicz-Nowele tom VII.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

panu odnajduję swoją dawną duszę, taką spokojną i pogodną, jak miałam wówczas, gdy byłam dziewczyną... A przecie ze mnie babina... mam trzydzieści pięć lat...
Świrski spojrzał na nią z twarzą jasną i niemal rozkochaną, poczem podniósł zwolna do ust jej rękę i rzekł:
— Ach! Przy mnie pani naprawdę jest jeszcze dzieckiem: ja mam czterdzieści ośm — i oto mój obraz!...
To rzekłszy, ukazał ręką na zachodzące słońce.
Ona zaś zaczęła patrzeć na ów blask, który odbijał się w jej rozpromienionych oczach i mówić zcicha, jakby do siebie:
— Wielkie, cudne, kochane słońce!...
Poczem nastało milczenie. Na twarze obojga padało spokojne, czerwone światło. Słońce istotnie zachodziło wielkie i cudne. Niżej pod niem, lekkie, porozwiewane chmurki przybierały kształty lilij palmowych i świeciły złotem. Morze przy brzegu pogrążone było w cieniu — dalej natomiast, na pełni, leżał blask niezmierny. W dole nieruchome cyprysy odrzynały się wyraźnie na liljowem tle powietrza.

II

Goście, zaproszeni przez panią Elzen, zebrali się w Hôtel de Paris o godzinie siódmej wieczorem. Dano im osobną salę, wraz z mniejszym przyległym salonikiem, w którym po obiedzie miała być podana kawa. Pani zapowiedziała wprawdzie obiad „bez ceremonji“ — mężczyźni jednak, wiedząc, co o tem my-