Strona:Henryk Sienkiewicz-Nowele tom VII.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Na to Świrski, który w rzeczach sportu był próżny aż do dzieciństwa, odrzekł zaraz:
— A to jakim sposobem?
— Nie próbuj pan, a przynajmniej nie tu, nad przepaścią — zawołała pani Elzen.
Ale Świrski trzymał już rękę na karku końskim i w mgnieniu oka później siedział na siodle, bez najmniejszego oporu ze strony konia, który może nie był wcale narowny, a może też rozumiał, że na zrębie skalistym, nad przepaścią, lepiej jest nie pozwalać sobie na wybryki.
Jeździec i koń zniknęli następnie w krótkim galopie na zakręcie drogi.
— On nieźle siedzi — rzekł de Sinten — ale podbije mi szkapę. Tu właściwie niema nigdzie dróg do końskiej jazdy.
— Pański koń okazał się zupełnie spokojny — rzekła pani Elzenowa.
— Z czego bardzo się cieszę, bo tu o wypadek łatwo — i trochę się bałem.
Na twarzy jego odbiło się jednak pewne zakłopotanie, najprzód dlatego, że to, co opowiadał o oporności konia przy wsiadaniu, wyglądało na kłamstwo, a powtóre dlatego, że między nim a Świrskim była ukryta niechęć. De Sinten nie miał wprawdzie nigdy poważnych zamiarów względem pani Elzen, ale wolałby był, żeby mu nikt nie przeszkadzał i w takich, jakie miał. Prócz tego przed kilku tygodniami przemówili się ze Świrskim dość żywo. Sinten, który był arystokratą nieprzejednanym, oświadczył był raz na obiedzie u pani Elzen, że według niego człowiek za-