Strona:Henryk Sienkiewicz-Nowele tom IV.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

O północy muły poczęły kwiczeć i opierać się, w godzinę zaś później tabor stanął, bo większa część zwierząt pokładła się na ziemię. Ludzie próbowali je podnosić, ale nie było sposobu. Całą noc nikt oka nie zmrużył. Przy pierwszych promieniach świtu wzrok nasz poleciał chciwie wdal... i nie znalazł nic... Czarna żałobna pustosz ciągnęła się, jak okiem sięgnąć, jednostajna, głucha i odrzynająca się surową linją od widnokręgu: gór wczorajszych nie było śladu.
Ludzie osłupieli, mnie zaś złowróżbny wyraz: „fata-morgana“ objaśnił wszystko, ale zarazem przejął dreszczem do szpiku kości. Co było robić? Iść dalej? A jeśli ta spalona płaszczyzna ciągnie się jeszcze przez setki mil? wracać? a nuż tam za kilka mil koniec pożarnego szlaku? zresztą, czy muły zdołają jeszcze zrobić tęż samą drogę napowrót? Nie śmiałem prawie sięgnąć okiem do dna tej przepaści, nad której brzegiem staliśmy wszyscy. Chciałem jednak wiedzieć, czego się trzymać. Siadłszy więc na koń, ruszyłem naprzód i z pobliskiego wzgórza objąłem wzrokiem szerszy widnokrąg. Z pomocą lunety dojrzałem w dalekości jakieś pasma zielone, gdy jednak po godzinie drogi dotarłem na miejsce, okazało się, że była to tylko kałuża, przy której brzegach ogień nie zdołał strawić zupełnie zielska — spalona płaszczyzna szła dalej, niż wzrok i szkła. Nie było rady! Należało cofnąć tabor i objechać pożogę. W tym celu zwróciłem konia. Spodziewałem się zastać wozy na tem samem miejscu, gdziem je zostawił, albowiem dałem rozkaz, by mnie czekano.