Strona:Henryk Sienkiewicz-Nowele tom IV.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

bladą wybiły ogniste rumieńce. Pytałem jej się, czy nie zmęczona i czy nie zechce odpocząć? „O nie! nie“ odrzekła szybko, jakby broniąc się od tej myśli nawet, ale po kilkunastu krokach, zachwiała się nagle, szepcząc:
— Nie mogę! naprawdę nie mogę dalej!
Wtedy wziąłem ją znów na ręce i zszedłem z tym drogim ciężarem do samego brzegu, gdzie gałęzie wierzbowe, zwieszone aż do ziemi, tworzyły jakgdyby cieniste korytarze. W takiej alkowie zielonej, złożywszy ją na mchach, klęknąłem przy niej, ale, gdym na nią spojrzał, serce ścisnęło się we mnie. Twarz jej pobladła, jak płótno, a rozszerzone oczy patrzyły na mnie z przestrachem.
— Liljan! co ci jest, droga! — wołałem — to ja przy tobie!
Tak mówiąc, do nóg się jej pochyliłem i okrywałem je pocałunkami.
— Liljan! — mówiłem dalej — moja jedyna, moja wybrana, moja żono!
Gdym wymówił to ostatnie słowo, dreszcz przebiegł ją od stóp do głowy, i nagle ręce, jakby w gorączce, z jakąś niezwykłą siłą zarzuciła mi na szyję, powtarzając:
— My dear! my dear! my husband! — a potem wszystko znikło mi z oczu, i zdawało mi się, że cała kula ziemska leci gdzieś z nami...
Dziś już nie wiem, jak to być mogło, że gdym się zbudził z tego upojenia i oprzytomniał, między czernemi gałęziami hicorów świeciła znowu zorza, ale już wieczorna. Dzięcioły przestały bić w korę;