Strona:Henryk Sienkiewicz-Nowele tom IV.djvu/152

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nia pragnę, takem się wówczas czuł zbawiony, bo mi już niczego w świecie nie brakło.
Odtąd o ile moje zajęcia dowódcy pozwalały, byliśmy ciągle ze sobą. A zajęcia te zmniejszały się aż do Missouri codziennie. Żadnemu może taborowi nie wiodło się tak pomyślnie, jak nam przez pierwsze miesiące podróży. Ludzie i zwierzęta przywykali do ordynku i nabierali wprawy podróżniczej; mogłem więc mniej ich doglądać, a ufność, jaką pokładali we mnie, utrzymywała doskonałe usposobienie w obozie. Przytem dostatek żywności i piękna pogoda wiosenna budziły wesołość i wzmacniały zdrowie. Przekonywałem się codziennie, że śmiały pomysł mój prowadzenia karawany nie zwykłą drogą na St. Louis i Kanzas, ale na Jowę i Nebraskę, był doskonały. Tam upał dokuczał już nieznośny, i w niezdrowem międzyrzeczu Mississipi i Missouri febry i inne choroby przerzedzały szeregi wędrowców, tu klimat zimniejszy zmniejszał słabości i trudy.
Wprawdzie droga na St. Louis była w początkowej swej części bezpieczniejsza od Indjan, ale tabor mój, złożony z dwustu trzydziestu ludzi, dobrze zaopatrzonych w broń i gotowych do walki, nie potrzebował się obawiać, zwłaszcza pokoleń zamieszkujących Jowę, które, częściej spotykając białych i częściej doświadczywszy ich dłoni, nie śmiały się rzucać na liczniejsze gromady. Należało tylko strzec się tak zwanych stampeadów czyli nocnych napadów na muły i konie, — porwanie bowiem zwierząt pociągowych stawia karawanę na pustyni w strasznem położeniu. Ale od tego była pilność i do-