Strona:Henryk Sienkiewicz-Na polu chwały 1906.pdf/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Tak i będzie — odparł głucho Taczewski.
— Ale i boleści się nie daj. Pomyśl, ktoś jest.
A ów zacisnął zęby:
— Pamiętam, ale właśnie dlaczego piecze!
A wtem ozwał się Cypryanowicz.
— Nikt tu tego panu Pągowskiemu nie pochwali, bo inna jest rzecz przyganić, a inna po czci deptać!
Na to poruszyli się i Bukojemscy, a Mateusz, któremu najmniej dokuczało mówienie, rzekł:
— U niego w domu nic mu nie powiem, ale jak wyzdrowieję a spotkam go kiedy na drodze, albo u somsiada, to mu wręcz rzekę, żeby pocałował psa w nos.
— O, jej! — dodał Marek. — Takiego godnego kawalera spostponować! Przyjdzie czas, że mu się tego nie daruje.
Tymczasem nadeszły trzy pary wymoszczonych dywanami sani, z trzema pachołkami prócz woźniców, którzy mieli rannych przenosić. Taczewski nie śmiał ich zatrzymywać ze względu na spodziewany przyjazd starszego Cypryanowicza i ze względu na to, że byli rzeczywiście gośćmi Pągowskiego, oni zaś nie byliby zostali, zasłyszawszy o wielkiem ubóstwie Jacka, aby mu ciężaru nie przyczyniać. Poczęli jednak żegnać się z nim i dziękować mu za gościnę tak szczerze, jak gdyby nic między nimi nigdy nie zaszło.
Gdy jednak Cypryanowicz miał wsiadać na ostatnie sanie, zerwał się nagle pan Jacek i rzekł:
— Jadę z waćpanem! Nie wytrzymam tak! — Nie wytrzymam! Póki Pągowski nie wróci, muszę — ostatni raz!...
A ksiądz Woynowski, choć, znając Jacka, wiedział że wszelkie perswazye nie pomogą zaciągnął go jednak do alkierza i począł przekładać: