Strona:Henryk Sienkiewicz-Na polu chwały 1906.pdf/83

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A nieprawda, bom ja to pierwszy pomyślał — ozwał się Łukasz.
— Tyś pomyślał? Albo to potrafisz coś pomyśleć?
— A właśnie myślę, żeś kiep, więc potrafię, ale mnie gęba boli.
I poczynali się już kłócić. Ale tymczasem w oknie zaczerniał jeździec na koniu.
— Ktoś przyjechał — rzekł ksiądz.
Jacek poszedł zobaczyć kto i po chwili powrócił stropiony.
— Pan Pągowski przysłał czeladnika, — rzekł — kazał powiedzieć, że czeka z obiadem.
— Niech-że go sam zje — ozwał się Jan.
— Co mu rzec? — zapytał Jacek, patrząc na księdza.
— Najlepiej prawdę — odrzekł staruszek. — Ale to już lepiej ja sam powiem.
I wyszedł do pachołka i rzekł:
— Powiedz panu Pągowskiemu, że ani pan Cypryanowicz, ani panowie Bukojemscy nie przyjadą, bo wszyscy ranni w pojedynku, na który pana Taczewskiego wyzwali, ale nie zapomnij powiedzieć, że niebardzo ranni. Ruszaj.
Czeladnik ruszył z kopyta, a ksiądz, wróciwszy, począł uspokajać Jacka, który okrutnie był poruszony. Nie bał się on z pięciu mężami potykać, ale bał się pana Pągowskiego, a jeszcze więcej, co powie i pomyśli panna Sienińska.
Ksiądz zaś mówił:
— Przecie by się i tak wydało, a niechże się jaknajprędzej dowiedzą, że nie twoja wina.
— Waszmościowie zaświadczycie? — zapytał Jacek, zwracając się jeszcze raz do rannych.