Strona:Henryk Sienkiewicz-Na polu chwały 1906.pdf/68

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ha! to niema co! Jedziem! — rzekł ksiądz.
I zawoławszy czeladnika, wydał mu rozkaz, by zakładano co ducha do sani, poczem obaj z Taczewskim wyszli z plebanii, aby osobiście pomagać w zaprzęganiu.
Lecz na podwórzu staruszek na widok konia, na którym pan Jacek przyjechał, aż cofnął się ze zdumieniem i zawołał:
— W imię Ojca i Syna, a tyś skąd wziął takiego chmyza.
I rzeczywiście pod płotem stała z nizko zwieszonym i obrośniętym na szczękach łbem poszerszeniała szkapina, niewiele większa od rosłej kozy.
— Od chłopa pożyczyłem — odpowiedział Taczewski. Ot, jakbym na wyprawę turecką jechał...
I począł się śmiać z bolesnym przymusem.
A na to ksiądz:
— Mniejsza, na jakim pojedziesz, byleś na tureckim wrócił, co daj ci Boże, Jacuś, ale tymczasem przełóż kulbakę na mego podjezdka, bo tak się nie można tamtej szlachcie prezentować.
Poczem przygładzili jeszcze co potrzeba i ruszyli: ksiądz, chłopak kościelny z dzwonkiem i woźnica na saniach a Taczewski konno. Dzień był chmurny i nieco mglisty, albowiem na świecie uczyniła się odwilż. Śnieg leżał na zmarzniętej ziemi, ale zwierzchu zmiękł znacznie, tak, że kopyta końskie pogrążyły się w nim bez odgłosu a płozy cicho sunęły po równej drodze. Zaraz za Jedlnią spotkali kilkanaście fur z drzewem a przy nich chłopów idących pieszo, którzy klękali na odgłos dzwonka, mniemając, że ksiądz jedzie gdzieś z Panem Bogiem do konającego. Potem zaczęły się przedleśne pola, przysłonięte mgłą, puste, białe, nad któremi przeciągały stada wron. W miarę jak zbliżali się ku lasom, mgła gęstniała coraz bardziej, toczyła się do-