Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/497

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Chwiejby nie ma żadnej, ale morze wygląda posępniej, aniżeli zwykle.
Przychodzi noc. Na niebie zapalają się gwiazdy, na pomoście lampy elektryczne. Po obiedzie tańczą, jak i wczoraj, a nawet z większą ochotą, gdyż termometr pokazuje tylko 30°, różnica więc od temperatury dziennej jest dość znaczna.
Nocuję na pokładzie, a raczej leżę na płóciennem krześle, nawpół drzemiąc, nawpół rozmyślając, gdy wtem, koło godziny drugiej, rozlega się w połowie pokładu krzyk przeraźliwy. Przybiegłszy na miejsce, widzę gromadę ludzi, która powiększa się z każdą chwilą i słyszę trwożne głosy, wołające o ratunek. Szczegółów nie mogę się zrazu dopytać i dopiero ktoś z załogi objaśnia, co się stało. Oto jeden z podróżnych drugiej klasy, Niemiec z Zanzibaru, dostawszy trzeciego ataku febry, skoczył w gorączce do morza. Statek staje, ale nim zdołano go zatrzymać, człowiek, jeśli nie zmiażdżyła go śruba, został już jakie kilkaset metrów za nami. Przebiegamy teraz na tył okrętu, zkąd będzie można widzieć ratunek. Zanim jeszcze statek stanął, kapitan kazał wyrzucić w morze pływak, mający kształt koła, który umyślnie zapalono. Pły-