Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/309

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

v. Bronsart obszerny raport, z którym wysłałem jednego z naszych ludzi. Biedni askarisowie wrócili nazajutrz świtaniem, z minami bardzo rzadkiemi. Poborca utrzymywał, że obaj dostali w Bagamoyo kije.
Ale polowanie pierwszego dnia przepadło. Później przekonałem się, że chcąc polować na „kiboko“ (hipopotamy), nie potrzeba wcale łodzi. Dość jest iść brzegiem w górę, albo w dół rzeki, by widzieć głowy, wychylające się z wody. Jestto nawet lepszy sposób, bo hipopotamy płoszą się i usuwają przed łodzią, tak, że strzela się do nich zwykle o sto lub więcej metrów, idąc zaś brzegiem i ukrywając się w krzakach, można strzelać bliżej i widzieć dokładniej, co się ze zwierzyną stało. Prawda, że częstokroć błotnisty brzeg utrudnia posuwanie się naprzód.
Pierwszy dzień zeszedł mi na przypatrywaniu się Kingani. W M’toni jest ona mniej więcej szerokości Sekwany. Białe jej wody posuwają się dość leniwie. Jak cała okolica, tak i rzeka, niema charakteru egzotycznego. Wystawiałem sobie, że ujrzę wody, ujęte w ramę dziewiczych lasów, palmy, przeglądające się w toni, ljany, zwieszone w kwiecistych festonach nad falą, wielkie liście i różnobarwne ptaki, pływające po powierzchni —