Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/305

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

rytarzem, nie widząc nic przed sobą; im zaś bliżej rzeki, tem gąszcz większy, bardziej zbity.
Pilno nam było pod jakikolwiek cień, bo słońce poczęło już rzucać niemal prostopadle promienie. Koło jedenastej przybyliśmy wreszcie do M’toni. Na spotkanie nasze wyszedł biały człowiek, poborca u przeprawy. Mieszka on tu w sąsiedztwie kilku chat murzyńskich, nie widując całemi tygodniami Europejczyków. Gdyśmy przyszli, miał atak febry, co łatwo było poznać z wypieków na jego twarzy i błyszczących oczu. Przybycie nasze zdawało się jednak sprawiać mu przyjemność. Zaprosił nas niezwłocznie pod werandę i poczęstował kurą, którą wydobył z kociołka, zawieszonego nad ogniskiem. My wzajem częstowaliśmy go winem, które pił, jak człowiek, mający gorączkę.
Upał był coraz większy. Weranda poborcy składała się ze wspartego na czterech patykach trzcinowego dachu, mającego może dwa metry, nie dawała więc dostatecznej ochrony przed słońcem. Poborca spędzał jednak pod nią całe dnie, bo pod jego ceratowym namiotem był taki żar, że chwili jednej nie można było wytrzymać.
Namiot stał tuż nad brzegiem, niezbyt wysokim, ale schodzącym prostopadle w wodę, co