Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/294

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nasi murzyni czekali tymczasem na werandzie, każdy przed swoją paką. Jedni przywiązywali do nich grube kije bambusowe, drudzy sprzeczali się jeszcze o to, co który ma nieść, gadając przytem tyle, że cała weranda pełna była wrzawy. Misyonarze są to ludzie tak gościnni i serdeczni, że gdy po kilkudniowym pobycie u nich przyjdzie się z nimi żegnać, a zwłaszcza, gdy się ich żegna, odchodząc w kraje dzikie, między nieucywilizowanych ludzi, ma się takie tęskne uczucie, jakby się opuszczało dom rodzinny i bliskich. Łączy się do tego trochę niepokoju, przez który, sądzę, w ostatniej chwili wyruszenia każdy musi przejść, kto po raz pierwszy podejmuje taką podróż i nie wie, jak sobie da rady z własną karawaną, z ludźmi, których mu przyjdzie spotkać, z trudami i klimatem. Kto nawet u nas, w Europie, wyjeżdża po raz pierwszy w życiu za granicę kraju, ten także nie jest wolny od podobnego niepokoju, a cóż dopiero, gdy idzie o Czarny ląd, pełen rzeczy i stosunków nieznanych, w którym niema się innej nad sobą opieki i pomocy, prócz własnej głowy i własnych rąk.
Na szczęście, istnieje pewna — pocieszna, jak dawniej mówiono — zasada. Jest nią czysto nasze i swojskie: „jakoś to będzie!“ W życiu