Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/235

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pani Jameson, konsul niemiecki von Redwitz i naczelnik miejscowej misyi angielskiej, który, przybywszy niedawno z Europy, pragnął przypatrzyć się wzorowym urządzeniom wielkiej misyi katolickiej w Bagamoyo.
Na statku czekał nas doskonały „lunch“. Pogoda była dobra. Wysoko na niebie wiatr przepędzał pojedyncze zwały chmur, które zlewały obfitym, przerywanym dżdżem płócienny dach statku, natomiast na morzu była cisza, toń gładka i statek szedł, jak po jeziorze. Radziśmy byli obaj z towarzyszem, że zamiast brudną i cuchnącą feluką arabską, wlokącą się leniwemi żaglami po morzu, jedziemy „Redbreastem“, tak schludnym i wykwintnym w swej białości, jak gdyby był wyrobem jubilerskim. W dodatku droga zajęła tylko kilka godzin, które przeszły szybko przy „lunch’u“ i na rozmowach. Aniśmy się spostrzegli, gdy ze strony zachodniej począł się rysować brzeg afrykański. Jest on bardzo niski. Początkowo ujrzeliśmy tylko czuby palm, wychylające się jakby wprost z wody, potem dopiero zaczęły zaznaczać się smukłe pnie i rozciągnięte pod niemi piaski płaskoci. Powiedziano nam, że plamy owe są ogrodem, należącym do misyi.