Strona:Henryk Sienkiewicz-Listy z Afryki.djvu/123

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

fatalne. Wszyscy ci ludzie noszą poprostu śmierć w twarzach. Febra i anemia wycisnęły na każdym z ich złowrogą pieczęć. Chodzą, witają się, nawołują, radość świeci im tak wyraźnie w oczach z powodu przybycia niemieckiego statku, że aż są wzruszający; ale wyglądają, jak rekonwalescenci po ciężkiej chorobie. My jesteśmy tak zgorzeli od słońca i wiatru morskiego, że cerą mało różnimy się od tych Suahilisów, którzy tam wrzeszczą u stóp okrętu — ich czoła, nosy i policzki są jakby z wosku. Pomyślałbyś, że mieszkają stale pod ziemią i że ani świeże powiewy, ani promienie słońca, nigdy do nich nie dochodzą. Ale to właśnie słońce wysysa z nich krew. Widocznie źle jednak białym ludziom mieszkać w tej cieplarni, która tak nęciła nas z morza zielonością i wybujałemi kiściami kokosów.

Po dłuższym pobycie, twarze te nie czynią już takiego wrażenia, może dlatego, że człowiek sam zapada na bezkrwistość, a może dlatego, że oko się przyzwyczaja; ale w pierwszej chwili mimowoli zadałem sobie pytanie, po co ci ludzie opuszczają domowe pielesze i czego szukają w tych zabójczych klimatach, skoro nad wszystkiemi ich zabiegami, nawet szczęśliwemi, wisi rzecz tak