Strona:Henryk Sienkiewicz-Bez dogmatu (1906) t.3.djvu/078

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nerwy, ale uciszała je natomiast ciepła a jasna noc. Mówiłem, że była pełnia; księżyc wybił się nad góry i płynął po przestworzu, rozświecając czuby Bocksteinkoglu, lodowce Tischlkaru i przepaściste boki Grankoglu. Śniegi na szczytach błyszczały jasno-zielonem, metalicznem światłem, a ponieważ stoki, leżące poniżej, zlewały się z ciemnością i nocą w jedną szarą masę, więc owe jasności śnieżne zdawały się wisieć w powietrzu, lekkie, jakby nie do ziemi należące. Taki był w tem urok i spokój i było coś tak kojącego w tych uśpionych górach, że mimowoli przyszły mi na myśl słowa:

»O takiej chwili, ach! dwa serca płaczą,
»Co mają sobie przebaczyć — przebaczą,
»Co mają sobie zapomnieć — zapomną...«

A właściwie ona mi miała do przebaczenia tylko to, żem ucałował jej nogi; gdyby była posągiem świętej i stała w kościele, jeszczeby nie miała prawa gniewać się i obrażać za taki dowód czci. Pomyślałem sobie, że gdy przyjdzie do wyjaśnień, to jej to powiem, bo ją to powinno przekonać.
Myślę często, że dzieje mi się wielka krzywda z tego powodu, iż ona, może nie zdając