Strona:Henryk Sienkiewicz-Bez dogmatu (1906) t.2.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

korzenia. Byłbym niewątpliwie nadużył ufności Anielki, a jednak zdawało mi się, że tym brakiem zaufania wyrządziła mi obelgę. Postanowiłem dać jej to uczuć. Wśród podobnych wrażeń nie prędko zyskałem równowagę; z godzinę jeszcze stałem przy oknie, patrząc bezmyślnie w oślepiające błyskawice. Tymczasem na świecie stawało się coraz jaśniej, nakoniec chmury przerwały się i w przerwie zajaśniało słońce, świetne, jakby wykąpane i jakby zdziwione spustoszeniami, których narobiła burza.
Były one bardzo znaczne, alejami parku płynęła jeszcze żółta i zapieniona woda, nad którą sterczały odłamane gałęzie. Gdzieniegdzie widać było zwalone drzewa lub widne zdaleka na pniach odarcia, nakształt wielkich ran. Jak okiem sięgnąć, wszędy zniszczenie i ruina, niby po bitwie.
Gdy woda nieco spłynęła, wyszedłem ku stawom, chcąc bliżej obejrzeć szkody. Nagle cały park zaroił się ludźmi, którzy z jakąś dziwną energią i radością poczęli porywać odłamane gałęzie i rąbać zwalone pnie. Pokazało się, że to komornicy wiejscy, nie mający własnego lasu, zbiegli się z siekierami do parku przez połamane siłą burzy sztachety, by zaopa-