Strona:Henryk Sienkiewicz-Bez dogmatu (1906) t.2.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Lecz ona poczęła potrząsać dłońmi, jakby się chciała ode mnie odpędzić, wreszcie powiedziała wśród łez:
— Zaraz, zaraz!... uspokoję się. Nie mogę tak wrócić... pozwól mi...
I odeszła szybko.
— Przepraszam cię, Anielko! — zawołałem za nią.
Naprzód chciałem koniecznie biedz w jej ślady, alem pomyślał, że trzeba ją zostawić samą, goniłem ją więc tylko wzrokiem. Wróciła się pospiesznie w tę samą aleję, po której chodziliśmy poprzednio, potem skręciła w bok. Czasem gąszcz przesłaniał ją, to znów jasna jej suknia ukazywała się w przerwach drzew, błyszcząc bardzo w słońcu. Zdala widziałem, jak składała, rozpinała i znów składała parasolkę, pragnąc widocznie tem fizycznem zajęciem rozproszyć wzruszenie. Przez ten czas wołałem na nią w duszy wszystkiemi najsłodszymi wyrazami, jakie może podyktować miłość. Nie mogłem wymódz na sobie, by odejść, nie spojrzawszy raz jeszcze w jej twarz, musiałem jednak czekać dość długo. Wróciła wreszcie, ale przeszła koło mnie prędko, jakby się bojąc ponownego wzruszenia; uśmiechnęła się tylko po