Strona:Henryk Sienkiewicz-Bez dogmatu (1906) t.1.djvu/077

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Płoszowem, jestto szlachcic z saletry i siarki, nie pozwalający sobie nikomu w kaszę dmuchać — więc kłótnie ich dochodzą do wielkiej zawziętości. Już przyszedłszy do sali jadalnej, poczynają na siebie rzucać złowrogie spojrzenia: pierwszą włócznię przy zupie ciska zwykle ciotka, zaczynając tak naprzykład rozmowę:
— Nie pamiętam odkąd, proszę pana Chwastowskiego, żebym się mogła dowiedzieć czegoś o oziminach, a pan Chwastowski, jak naumyślnie, o wszystkiem mówi, tylko nie o tem.
— Pani hrabino, z jesieni wschodziły dobrze, a teraz dwa łokcie śniegu leży — co ja mogę wiedzieć? Nie jestem Panem Bogiem.
— Niech pan Chwastowski nie wzywa imienia Pana Boga nadaremno.
— Ja Mu pod śnieg nie zaglądam, więc Go i nie obrażam.
— To może ja obrażam?
— A pewnie!
— Pan Chwastowski jest nieznośny!
— Oj, znośny, znośny, bo dużo znosi!
W ten lub podobny sposób śruba idzie do góry. Rzadki obiad, żeby sobie przynajmniej nie przymówili kilkakrotnie. Ciotka milknie w końcu i je zapalczywie, jakby chciała swój gniew spę-