Strona:Henryk Rzewuski - Pamiątki JPana Seweryna Soplicy.djvu/404

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Więcej nic.
— Niechże pan da na to słowo szlacheckie i żołnierskie, a ja uwierzę — i podał mi rękę.
— Otoś mnie zagadł, panie Pawliku! To darmo, bądź co bądź, a honoru nie splamię — i dobywszy trzosa: — Masz go w. pan: ale piekielną wyrządzasz mi krzywdę! To nie moje pieniądze, to rzeczypospolitej; a jakie ich było przeznaczenie, wszystko dyabli porwali.
— Wybaczaj, panie poruczniku — powiedział Pawlik — każdy żyje ze swego: szlachcic z pańszczyzny, żołnierz z żołdu, żyd z łokcia i kwaterki, a rozbójnik z tego, co mu Pan Bóg w cudzej kieszeni przyniesie. Bądź panie weselszej myśli, bo smutek szkody nie wróci. A wielmożny pan komisarz niech z Bogiem rusza nazad i moich ludzi tu odeśle. Tu na tem samem miejscu będzie ich czekał mój namiestnik: a jak była między nami przyjaźń tak będzie, póki mnie wielmożny pan znów nie zaczepi, bo ja pewnie nie zacznę. Pana porucznika sam do Szyjeckiej Budy odprowadzę.
Tak pan łowczy ze swoim pocztem nazad, a ja z hultajstwem dalej; a takiemi gęszczami, że zsiąść musiałem i piechotą ruszać. Pawlik obok mnie i wszystko pyta, czym nie znużony, powiada, że mnie nieść każe, i próbuje ze mną w dyskurs się wdać: ale mi tak było żal mojego trzosa, że sto kuglarzy by mnie nie rozerwało. Co to, panowie! cała nadzieja uzbrojenia ludzi