Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pośród siebie człowieka, zdolnego niejedno wyjaśnić i o wielu rzeczach pouczyć. Idzie często o coś, czego głosić z kazalnicy nie można. Niestety, nie rozumieją tego nasi zacni pastorkowie i dlatego nieraz sprawa się djabelnie źle przedstawia. Widzi pan pastor, mamy tu w Skibberupie taki dom zebrań... no, no, wiem że panu przedstawiano go z jak najlepszej strony, jako jaskinię zbójców, prawda? Tak się o nim wyrażał sam czcigodny proboszcz Tönnesen. A jednak nie robimy tam nic tak dalece złego, zbieramy się zgodnie i gadamy, co ślina na język przyniesie. Czasem czytamy głośno książki, to jakąś rzecz nabożną, to znowu ludowe utwory dla rozrywki... jak je zowią... Wydaje nam się, że jest to równie dobry sposób zabawy jak np. spędzanie wieczorów na ławie przy piecu, w słodkiej drzemce, albo grze w karty, czy innych rzeczach, jak to bywało w owych dawnych, złotych czasach, o których tak się szeroko rozwodzi czcigodny nasz proboszczunio. Naturalnie, niewiele sobie powiedzieć mogą wzajem gluptaki, jakiemi jesteśmy. No, ale gdybyśmy mogli dostać w garść człowieka takiego jak n p. pan pastor, gdyby nas odwiedził, tak całkiem ordynarnie, po chamsku pogwarzył z nami, gdyby pobajał o czem sam chce... o, wtedy wyglądałoby to całkiem inaczej. Cieszylibyśmy się i byli bardzo wdzięczni. Czujemy dobrze, że pan pastor jest człowiekiem szczerym i naturalnym jak i my i zdaje nam się, że byłoby nam dobrze razem. W dodatku podobny jest pan pastor djabelnie do swej matki, całym wyrazem twarzy, o ile sądzić mogę, gdyż widziałem ją raz tylko na zebraniu ludowem w Sandinge. Ale właśnie dlatego mogę zaręczyć słowem, że radość powstanie wielka w dniu, w którym się