Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/63

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

aleje, oraz kunsztownie strzyżone żywopłoty ligustru, a proboszcz Tönnesen uważał sobie za punkt honoru utrzymać go, wedle możności w stanie świetności pierwotnej. Przez głęboki kanał, wijący się środkiem, rzucony był mostek w stylu chińskim, z bambusowym dachem, zdobnym w smoki i przez ten mostek przeszli panna Ranghilda i Emanuel.
Po krótkiem milczeniu spytał Emanuel:
— Czemże mogę pani tedy służyć?
Roześmiała się.
— Takiś pan ciekawy?
— To nie! — odparł — Ale mam pewne sprawy załatwić. Jak pani widzi, mam na sobie strój podróżny, szatę pielgrzyma. Udaję się właśnie do mej Ziemi Obiecanej!
— Do pańskiej Ziemi Obiecanej? — zdziwiła się — Co to ma znaczyć?
— Ach! Właściwie... nic to nie znaczy... — powiedział z powagą i spuścił oczy. Kroczyli przez chwilę w milczeniu.
— Jakiż z pana w gruncie niewdzięczny człowiek! — powiedziała, chcąc go wprowadzić w weselszy nastrój — Mam, doprawdy, ochotę palnąć panu karcące kazanie. Czyż nic w świecie nie zdoła wywołać uśmiechu na pańskiej twarzy?... Wyznam otwarcie, że bliską jestem by obrazić się na pana. Założę się n. p. że pan wcale nie zauważył, jak pięknie przystroiłam dziś do śniadania stół, a stało się to jedynie dlatego, żeś pan powiedział, iż wolisz mieć na stole bukiet kwiatów, niż pieczeń wołową. Jak pan wie, ja ze swej strony daję stanowczo pierwszeństwo pieczeni.
Uśmiechnął się z roztargnieniem.