Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/56

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sam z sobą dojść do końca. Jest niezdecydowany, to jasne. Trapią go urojenia, zresztą dziedziczne. Matka jego, jak mi to mówił pastor Petersen swego czasu, była dość ekscentryczną damą, która nawet odebrała sobie życie w przystępie pomieszania zmysłów.
Panna Ranghilda zwróciła twarz ku ojcu z wyrazem przerażenia w oczach.
— Co mówisz, ojcze? Jego matka?...
Proboszcz przerwał wędrówkę po komnacie i krząknął. Dał się unieść i powiedział to, o czem winien był przemilczeć przez wzgląd na kapelana i dla dobra gminy. Sam to uznawał.
— No, nie biorę tego dosłownie... — rzekł, czyniąc gest łagodzący i uśmiechając się przytem Ludzie gadają różności. Chcę tylko powiedzieć, że nasz kochany kapelan Hansted posiada nadmierną skłonność zatapiania się w samym sobie, natomiast brak mu zdolności asymilacyjnych... Sądzę, że uczyniłem wszystko, co mogłem, by mu u nas było dobrze. Wiem, że i ty uczyniłaś to samo. Nieraz widziałem was chodzących razem po ogrodzie, posiadacie, o ile wiem, jedne upodobania, Hansted ceni bardzo twą muzykę, sam mi to mówił. Pojąć nie mogę, co go czyni tak nieśmiałym... nie mogę przypuścić bowiem byś go ty, kochana Ranghildo, czemś dotknąć mogła?
Proboszcz Tönnesen przystanął, tym razem w kącie pokoju i spoglądał stąd badawczo na córkę.
Udała, że nie dosłyszała słów jego. Siedziała z rękami skrzyżowanemi pod piersią i patrzyła przed się nieprzeniknionym wzrokiem, jak to czyniła zawsze, ile razy ojciec zestawił jej imię z imieniem kapelana. Dawała mu w ten sposób odprawę.