Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/546

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— To dziwne! rzekł tkacz — Ale te same słowa wyczytałem niedawno w jednym, arcykonserwatywnym, wprost ultra-reakcyjnym dzienniku. Nigdybym nie przypuszczał, że je pan pastor potwierdzi?
— Nie wolno tu mówić o polityce! — odrzucił Pram.
— Nie mówię też o niej. Nie może mi tylko pomieścić się w głowie, by można zwać to fantazją i wprost głupstwem, jeśli ktoś chce biedakom dopomóc do równouprawnienia z resztą ludzi, dać im prawa i wymierzyć sprawiedliwość. Natomiast za nader proste uważa się rozprawianie o wielkich problematach świata, dotyczących ziemi i nieba. Nie jestem, dzięki Bogu, wolnomyślicielem, czy innym niedowiarkiem i wystarcza mi dziecięca wiara moja. Ale mimo to muszę powiedzieć, że powinnibyśmy chyba trochę mniej mieszać się do spraw Boga, a wówczas oszczędzimy dużo sił i czasu dla załatwienia rzeczy ziemskich, a bardzo pilnych, które teraz usuwamy jako nierozwiązalne na bok. Taki jest mój skromny pogląd na rzecz.
— Jakże jeszcze długo wolno będzie człowiekowi temu rozprawiać o rzeczach nie będących w programie obrad? — zawołał Pram wzburzonym głosem do przewodniczącego.
— Kończyć! Kończyć! — zahuczało wokół.
Z pozoru całkiem spokojny wystąpił Sejling i rzekł:
— Muszę zwrócić uwagę Wilhelmowi Pram, że ja zebraniem kieruję i dokonam swego zadania bez jego pomocy.
— Ależ mówcy muszą się trzymać tematu!