Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/539

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Ranghildo! zawołała, gdy się drzwi otwarły — To ty... na taką pogodę? Boże wielki... jakże wyglądasz!
— Dobry wieczór! — powiedziała zadyszana, zdejmując wielki szal, którym się okryła od stóp do głowy — Nie bój się! Chciałam tylko, mimochodem spytać co u was słychać.
— Skądże wracasz? Przemokłaś do nitki! Ranghildo! Przecież nie byłaś na zebraniu?
— Dlaczegożby nie... byłam! — powiedziała, siląc się na obojętność, ale głos jej drżał, a wyraz twarzy przejawiał lęk i niepokój — Napadła mnie chętka zobaczyć, jak to wygląda.
— Któż cię zaprowadził? Chyba nie poszłaś sama?
— Właśnie, poszłam sama, cóż w tem dziwnego. Czy brat twój nie wrócił jeszcze do domu?
Betty osłupiała na dobrą chwilę.
— Ranghildo! — krzyknęła nagle, obejmując przyjaciółkę — Ty kochasz Emanuela! Widzę to po tobie! Kochasz go... kochasz!
Ranghilda spróbowała wyrwać się, ale siły jej nie dopisały i wyczerpana padła na krzesło.
— Uspokój się, Betty! — rzekła, dysząc ciężko — Odpowiedz! Czy i przyciskając rękę do serca brat twój wrócił?
— Nie. Czy zebranie skończone? Mów...
— Więc rzeczywiście nie wrócił dotąd?
— Nie! Czemuż pytasz o jedno w kółko? Czemu tak na mnie patrzysz? Czy się co złego stało? Widzę to po tobie! Ranghildo, mów co się stało?
Wię nic nie wiesz?
— Co?
— Że brat twój na zebraniu... zachorował...