Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/528

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czegoś takiego. Jakże można człowieka jak Emanuel pozbawiać wolności, zamykać, robić zeń obłąkańca? Nie dopuszczę za nic! Dopóki znajduje się pod moim dachem, mam prawo zabrać głos. Od dziś nie rozstaniemy się już nigdy!
Zaczęła znowu spacerować i przez czas pewien panowało milczenie pośród przyjaciółek.
— Brat twój jest teraz pewnie na zebraniu? — spytała Ranghilda po chwili, jakby z wysiłkiem.
— Więc cię to jeszcze interesuje? Nie, niema go tam.
Ranghilda rzuciła jej spiesznie spojrzenie.
— Czyż nie będzie dzisiaj przemawiał?
— Będzie, ale dopiero wieczór, podczas walnej dyskusji.
— Ach tak! Czy sądzisz, że jest w tem coś prawdy, że jak mnie doszło, mogą go nie dopuścić do głosu?
— Nie ośmielą się na to! Cóżby to zresztą pomogło? Niesposób przecież przeszkodzić, by sobie gdzieindziej znalazł słuchaczy. W dniu, kiedy wystąpi publicznie, skupią się wokoło niego tysiące. Pewna tego jestem.!
W tej chwili krzyknął ktoś na ulicy i ponad furtką ukazała się czerwona twarz pastora Petersena.
— Dzieńdobry paniom! — zawołał — Przepraszam panią, pani konsulowo, — dodał, zwracając się do Betty — że ośmielam się po raz drugi tego lata napadać panią i to w taki skwar w dodatku!
Betty przyjęła go z taką jeno dozą uprzejmości, by nie być niegrzeczną. Siadła na ławce przy Ranghildzie, wskazując mu fotel, w którym siedział za pierwszą bytnością.