Strona:Henryk Pontoppidan - Ziemia obiecana.djvu/474

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

poświęceniem, gdyż nie było w nich śladu krytyki Biblji, ni wzmianki o tych ważkich problemach, które poruszały obecnie umysły.
Brak uznania nie osmucał jednak teraz żywego ongiś i uśmiechnionego oblicza starca. Rad był nawet, że może w spokoju zapomnienia dokończyć życia, bowiem nigdy nie miał ambicyj osobistych, żywiąc nader skromne o sobie i swej działalności mniemanie. Uznał za rzecz naturalną, że wybitniejsi, a więc dyrektor uniwersytetu, objęli dowództwo, a rozrost uniwersytetu i sława jego w całej okolicy napełniały go wielką dumą.
Pastor Momme miał w pełni dość życia, czuł, że się przeżył i przypadł mu w udziale smutny los dożycia wyroku nad sobą i swą epoką. Główną jego troską było, że oto w ośmdziesiątym roku stracił wiarę w sprawę, której się poświęcił. Długo walczył, zwąc się głupim starcem, i dodawał sobie otuchy twierdzeniem, że młode oczy lepiej widzą. Nic to nie pomagało jednak i patrząc na wzrastające pokolenie czuł, iż nie jest to plon bujnego posiewu ducha, jakiego się spodziewał. Najboleśniej dotykał go nagły rozrost pietyzmu w całym kraju, bowiem sądził, że ten skryty wróg wolnego kościoła zwyciężony został raz na zawsze. Dowiadywał się z dzienników o świeżym entuzjazmie, z jakim kupiono się wszędzie niemal wokoło głosicieli zabobonu, a w samej nawet okolicy byli tacy, którzy zrywali się przed świtem i, walcząc nieraz z wichurą, przepływali fiord, celem posłuchania vejlbijskich kaznodziei piekła. Zupełnie podobnie garnięto się w tejże Sandinge do propagatorów ewangelji światłości i swobody. Wobec owego zjawiska porywała starego pastora istna rozpacz i przygnębienie, nabierał prze-